Komentarz rysunkowy: Kopacz rozdaje
W moim życiu natykam się na myśli - wypowiedziane, pokazane, wyśpiewane, wyszeptane i wykrzyczane. Z plątaniny tych luźnych końców próbuję wykuć mądrość i wiedzę, wciąż potykając się o nowe przeszkody tylko po to, aby okryć następnego dnia jak niewiele wiem. Mimo wszystko chce uporządkować te luźne końce i nadać myślom obecnym w każdej formie, jakiś kształt. Chyba każdy z nas chciałby znać odpowiedzi na wszystkie pytania, prawda?
Pod takim hasłem można odczytać każdy ruch polityków w Polsce od zmiany ustroju, czyli od „osławionych” 25 lat. Przez ponad dwie dekady nic w kraju nie zostało naprawione; służba zdrowia jest w rozsypce, produkcja krajowa jest marginalna, górnictwo wymaga dotowania, emigracja się nasila... wyliczać można całą noc. Mimo tych błędów, wciąż dochodzi do wyborów i – o dziwo! – zawsze wygra partia lub polityk, który naobiecuje najwięcej.
Głosy na karcie mają swoją cenę; nie jest tak, że obietnice są bez pokrycia, lecz ich realizacja, czasem idzie w drugą stronę, i zamiast coś naprawić, co wymagało gruntownej przebudowy, doi się budżet aby chwilowo uspokoić najbardziej wzburzoną grupę wyborców.
Punktem zapalnym w tej chwili jest górnictwo. Nierentowne, stare, źle zarządzane – ostatni element jest słowem kluczowym, ponieważ państwo, jak w każdej innej dziedzinie, nie wprowadza reform w branży, i cokolwiek powiedzieć o naszym węglu, jest on nam potrzebny. Jak kupić głosy od górników? Wystarczy wyciągnąć z budżetu kilkaset milionów, i bach!, gotowe, Platforma Obywatelska (prezydent Komorowski będzie ubiegać się o reelekcję) ma w kieszeni kilkaset tysięcy głosów. A to dlatego, że górnik strajkujący, domagający się więcej pieniędzy (co pochwalam), ma rodzinę, często dorosłe dzieci, i każde z nich, z grona rodziny, widząc jego zadowolenie powtórzy na karcie do głosowania jego ruch. Górników w Polsce jest na tyle dużo, że mają wpływ na obraz kraju – jeśli jest ogólnopolski strajk, a potem zostanie on załagodzony przez rząd, każdy widzi „działanie”, nikt nie spojrzy do swojego portfela, ile wspomniane „działanie” faktycznie kosztuje.
Budżet nie jest z gumy, gdzieś obiecane pieniądze trzeba odebrać, aby ratować sytuację, więc państwo sięga do naszego portfela, zamiast przeprowadzić głęboko posunięte reformy, a tylko one mogą sprawić „cud” i odmienić nierentowność kopalń. Nikt nie zaryzykuje utratą ważnych w nadchodzących wyborach głosów, dlatego lekką ręką Platforma Obywatelska „gasi” pożar. Prawo i Sprawiedliwość poszły jeszcze dalej; nie tylko chcą załagodzić spór, ale naobiecywali gruszki na wierzbie, aby zaskarbić sobie łaskę górników i ich rodzin! Nikt nie potrafi odpowiedzieć, skąd wezmą na to wszystko fundusze – to się nie liczy, bo cena za jeden „krzyżyk” jest nieistotna, byleby go pozyskać.
W Polsce nie ma dziedziny finansowej, której nie można naciągnąć na własne potrzeby. Wyłudzanie odszkodowań, rent, zasiłku jest już passe, ponieważ ciężarne kobiety dołączają do grona liderów w ilości wyłudzonych pieniędzy. Państwo hojnie wspiera „ciężarówki” i młode mamy ze względu na niski przyrost naturalny oraz widmo załamanego systemu ZUS (który między innymi te wsparcie rujnuje). Lekką ręką rozdają na prawo i lewo co popadnie, aby zadowolić przyszłe mamusie. I tu pojawia się kolejna okazja, aby za „darmochę” wydoić całkiem przyzwoite pieniądze. Dla ścisłości powiem, że jestem za tym aby Polki rodziły i stać je było na dwoje czy troje dzieci, jednakże system oferowany przez nasz rząd jest kolejnym bublem z tylnymi drzwiami do wyprowadzania gotówki.
Aktualne prawo wspiera nic nie robienie mam do tego stopnia, że jest ono bardziej opłacalne niż praca, a do tego urlop macierzyński jest procentowo uwarunkowany tym, ile „ciężarówka” zarabiała w ostatnich trzech miesiącach przed rozwiązaniem. Logiczne? Oczywiście, że nie!
Przez tę wyjątkowo głupią ustawę powstały „spółdzielnie” kobiet w ciąży, zakładające firmy na krótki czas przed urlopem macierzyńskim, wystawiające lewe faktury i dokumentujące całkiem spore zyski, aby – w chwili przejścia na bezproduktywność – zagarniały całkiem ładną wypłatę każdego miesiąca. Drugą wersją, jeszcze lepszą takich spółdzielni, są państwowe firmy, gdzie praktyką nagminną, wręcz powszednią, jest podwyższanie stopniowo wypłaty przyszłej mamy, by na trzy miesiące przed chorobowym lub urlopem docelowym, kobieta zgarniała czterokrotność tego, co dotychczas miała. Nie, to nie żart, a niektóre panie się z tym nie kryją, dumne ze swojej przebiegłości. Jedna mamusia otwarcie przyznała się do umowy z szefem (państwowa posada) i stwierdziła; "dostałam podwyżkę z 3800 brutto na 11000, co da mi na rękę jakieś 6500, a do tego zwolnienie L4, więc w ciągu 18 miesięcy otrzymam za nic 100 tys. złotych! Oczywiście, mniej niż powinnam, bo szefowi odpalę „tysiaka” z każdego miesiąca, ale to dobry układ”. Serio?! Toż to kradzież, kobieto!
Jednak nie ma co się dziwić – Polacy zawsze mieli smykałkę do okradania kraju, bo państwowe jest niczyje, a jeśli rząd wspiera „nicnierobienie”, to po co w ogóle pracować?
Drugim kamieniem u szyi tego systemu jest traktowanie ciąży jako choroby; lekarz słyszący uskarżenia przyszłej mamy na jakiekolwiek bóle musi wystawić L4, bo nie zaryzykuje jej zdrowia, dziecka, i swojej kariery, dlatego kobiety tak często wykorzystują swój stan do przedwczesnego urlopu przedłużającego okres wolny od pracy. To jest kolejny element naciągania.
Powinno być zupełnie inaczej, i wszyscy byliby zadowoleni; kobieta w ciąży otrzymuje dodatek od państwa w wysokości 500 zł za każdy miesiąc pracy. Tak, pracy. W tym czasie pracuje i otrzymuje wypłatę, ale jest produktywna, jej wypłata zasila ZUS i US. Jeżeli faktycznie zdrowie jej odmawia posłuszeństwa, wówczas lekarz wystawia L4 – niby procedura taka sama, lecz w tym przypadku traci dodatek. Czy to państwo coś kosztuje? W przypadku choroby, tak, w innym absolutnie nie – ponieważ opłacany przez pracodawcę ZUS w pełni wraca do mamy w ciąży.
Następnie powinien być zmodyfikowany system urlopu macierzyńskiego: aktualnie wspiera on nic nie robienie (czyli bezproduktywność), obciąża pracodawcę i państwo. Wszyscy tracą, za wyjątkiem mamy. Rząd powinien pójść i w tym przypadku w system motywujący do pracy: mama po 6 miesiącach urlopu powinna – jeśli wróci do pracy – uzyskać dodatek w wysokości 1000 zł do wypłaty (tak, do wypłaty!) w ten sposób zwiększa domowy budżet i może np. zatrudnić nianię lub przekazać dziecko do żłobka. W każdym przypadku zyskują wszyscy: pracodawca, ponieważ ma produktywną osobę, państwo, ponieważ przekazuje młodej mamie znacznie mniej pieniędzy, niż w przypadku systemu bezproduktywnego, i zyskuję inni, np. niania lub przedszkole (zwiększa się zatrudnienie). A jeśli nowa mama chce spędzić czas z dzieckiem, pozostaje jej stary system, który z punktu widzenia finansowego pozostaje bez zmian.
Do czasu aż takie radykalne, lecz uczciwe zasady nie będą wprowadzone, wyciąganie państwowej forsy przez kobiety w ciąży i nowe mamy będzie rosło w siłę, aż nie będzie czego brać. Wszystkie państwa ważą swój pakiet socjalny, tylko Polska rozdaje bez namysłu, jakby co najmniej przez Warszawę przeszedł strajk z wózkami. A może się boją, że kiedy wprowadzą proponowane przeze mnie zmiany, faktycznie taki strajk nadejdzie? Z przerażeniem patrzę jak w moim otoczeniu 5 z 6 kobiet w ciąży (późniejszych mam) przez 2 lata siedzi w domu, bo… tak, bo mogą i najmocniejszą argumentacją jest; skoro mogę, to biorę.
Nowa twarz w wielkiej polityce zawitała na salony, wypchana – zgodnie z marionetkową manierą naszych polityków – przed szereg. I kiedy uroda tej pani, kandydatki na główne stanowisko w Polsce, onieśmieliła wielu, jednocześnie rozbudzając wyobraźnię męskiej części głosujących, przemówiła do narodu, rozwiewając wszelkie nadzieje.
Pan Miller jest fatalnym mówcą, jego krzywe, wąskie usta z rzadka cedzą mocna słowa, więc kiedy kandydatka z ramienia SLD wyszła na mównicę w celu przemówienia do rodaków, wiedziałem, że skończy się to katastrofą. Owe przemówienia, w tym pani Ogórek, przygotowują najprawdopodobniej scenarzyści „Trudnych Spraw”, gdyż jest w nich tyle wytartych sloganów i sztucznego patosu, iż nie potrafiła ich sprzedać nawet wysoce wykształcona osoba. Mało tego, klepała wszystkie linijki (tyle dobrze – zapamiętała je, w odróżnieniu do zwierzchnika) jakby miała zaraz usnąć, a werwy w tym za grosz!
Teraz światek polityczny, bez mała tej samej miary, pożywia się fatalnym startem ładnej lecz pozbawionej charyzmy kobiety, i paradoksalnie kąśliwe (przy tym słuszne) uwagi Palikota pozwalają zyskać wszystkim, tylko nie kandydatce z SLD. Tutaj kreśli się tez przebiegłość Millera i całego SLD – wystawiając zjawiskową osobę, mogą być pewni że zyska ona kilka, kilkanaście procent poparcia. Oczywiście, jeśli do pierwszej tury nie będzie dużo „przemawiać”, a tylko ładnie się uśmiechać. Wówczas wystawiony z PiS Duda wejdzie w drugą turę, a to za sprawą „akcji górniczej” trwającej w najlepsze, a sojusz PiS i SLD pozwoli przerzucić głosy z pani Ogórek na kandydata Prawa i Sprawiedliwości... prosty zabieg, mający duże szanse powodzenia.
Jest w tym wszystkim rozczarowanie, ponieważ zagrywka mogła okazać się asem w rękawie SLD, gdyby tylko kandydatka miała „jaja” (nie takie jak jedna posłanka) i nie okazała się kolejną nadętą polityk, chcącą tytułami zwojować świat. Za osobą musi stać coś, co pociągnie tłumy; jeśli brakuje jej sukcesów na arenie politycznej, niech chociaż płomienną przemową zjedna sobie wyborców. Na razie obudziła ich, aby za chwilę wprowadzić z powrotem w sen. Więc śnijmy o pięknej, mądrej, porywającej przemowami pani Prezydent Ogórek!
Kiedy tragedia jednej rodziny staje się możliwością do zmiany prawa, a tym samym uniknięcia w przyszłości kolejnych niepotrzebnych śmierci, zawsze na przeszkodzie staje rząd, a raczej brak rządzenia. Tak często jak jest modyfikowany kodeks drogowy albo egzaminy na prawo jazdy, to nie jest chyba żaden inny, nie mniej ograniczenia prędkości, kolejne absurdalne albo po prostu głupie przepisy są wprowadzone i nikt nie protestuje. Ale żeby zmienić kary dla pijanych kierowców zabijających przypadkowych ludzi? Nikomu się nie spieszy, mimo zapowiedzi!
Okres od Świat Bożego Narodzenia do Nowego Roku to jak zawsze gorąca prasa dla portali informacyjnych prześcigających się w podaniu ilu pijanych kierowców złapała. Przytaczane statystyki zaczynają powszednieć do tego stopnia, że łatwo się zestawia w nagłówku „41 zabitych, 120 rannych. Policja złapała 870 pijanych kierowców”. W ogóle, jak to do cholery wygląda?!
Przyjęło się w mentalności Polaków, że „ja robię to lepiej”, więc może faktycznie po pijaku jeździmy dobrze, skoro kilkuset złapanych to zapewne ułamek tych, którzy po pijanemu przemieszczają się przez kraj, niosąc zagrożenie życia, zaś osoby, które dopuściły się wypadku i „niefartem” zabiły kogoś tam... po prostu byli z grupy gorszych?
Nie wiem, jakie kategorie myślenia trzeba przyjąć, aby zaakceptować porażające i bezduszne statystyki, aby przymknąć oko na dramaty pokrzywdzonych rodzin, i aby zrozumieć chore przyzwolenie władz na zachowania niosące śmierć.