Na chorobę, ZUS!
W Polsce wykwitła nowa forma zarabiania i bynajmniej nie zarabiają obywatele, a państwo. Jest takie powiedzenie „Ludzie zawsze będą jeść i umierać”, odnoszące się do branż, które przetrwają każdy kryzys, a dotyczy jadłodajni i zakładu pogrzebowego. W między te dwa Polski rząd całkiem sprytnie umieścił jeszcze jeden „przymusowy” obowiązek obywatela, chorowanie. Samo w sobie nie byłoby złe, ponieważ dysponujemy nowoczesną służbą zdrowia z jednej strony, a z drugiej systemem świadczeń gwarantowanych. Brzmi fajnie, nie?
Problem zaczyna się, kiedy faktycznie trzeba skorzystać z tych świadczeń: kolejki są wszędzie, ale czekanie na wizyty pilne (bo raczej do lekarza nie idzie człowiek bez potrzeby), zakrawa na obłęd! Do laryngologa za pięć miesięcy? Ortopeda za pół roku?! Okulista za rok??? Przecież do tego czasu choroba, jeśli jest, może zniszczyć dany organ. I bardzo dobrze, bo ktoby sobie pozwolił na czekanie? Otóż, 92% Polaków pójdzie prywatnie, choćby trzeba było wziąć pożyczkę. I tutaj paradoks – pójdą do tych samych lekarzy, do których czekaliby kilka miesięcy w kolejce w przypadku świadczeń gwarantowanych.
Jest w tym logika – przecież rynek medycyny prywatnej generuje setki milionów zysków rocznie, a przecież to są podatki, które państwo chętnie przytula. Chętnie też przytula składki związane ze świadczeniami gwarantowanymi – podwójna korzyść z jednej choroby: oferują leczenie w praktyce nieistniejące, z drugiej tak urywają ile się da z kontraktów, aby tych chorych, potrzebujących ludzi wysłać w prywatne ręce.
Zdecydowanie system opieki zdrowotnej niejednego wysłał na tamten świat. W imię prawa i obowiązku. Śmierć i podatki. I ZUS.