Państwowe, czyli niczyje
W czasach PRL szczytem dobrobytu była praca na posadzie w administracji państwowej albo w służbach mundurowych. Wiązała się ona z dodatkowymi grantami, znacznie większymi niż wszystkie inne „państwowe posady”, i nie były to tylko „trzynastki” czy „wczasy pod gruszą”, ale znacznie większe możliwości załatwienia rzeczy trudno dostępnych albo takich, które były marzeniem. Nie tak dawno, bo dwadzieścia trzy lata temu, prywatyzacja sprawiła, że budżetówka zaczęła zarabiać znacznie mniej w porównaniu do sektora prywatnego, i to ten właśnie sektor cieszył się powodzeniem i gwarantował dumę.
Kto z nas nie pamięta zazdrosnego stwierdzenia „pierniczony prywaciarz” na człowieka pracującego w pocie czoła od rana do nocy, aby swoją firmę wznieść na wyżyny egzystencji rynkowej? Prywaciarze w krótkim czasie osiągnęli niebywały sukces, a dało się zarobić na wszystkim; od handlowania papierem toaletowym do produkowania czegokolwiek, bo w Polsce wszystkiego brakowało.
Teraz sytuacja się odwróciła, i bynajmniej nie z winy zmian ustrojowych, ale mentalności polaków stojących na szczycie władzy. Gdzieś w ich głowach jest zakodowany system, od którego nie mogą się uwolnić, i „państwowość” największych przedsiębiorstw stawiają na piedestale swoich celów. Niestety, w sukurs ich „widzimisię” dziesiątki tysięcy pracowników domagają się podwyżek… bo państwowe pieniądze są niczyje.
Wyobrażacie sobie sytuację, kiedy pracownicy LIDLA albo Biedronki wychodzą na ulicę, bądź blokują siedzibę firmy, tę polską, bo mają za dużo godzin pracy lub zbyt małą pensję? Albo czy jest możliwe, by grupka ludzi w biurze reklamy zaniechała pracy, żądając podwyżki? Oczywiście, nie ponieważ prywatna firma to doskonale zbudowany mechanizm, gdzie każdy zna swoje miejsce i prędzej zmieni pracę w poszukiwaniu lepszych warunków, niż narazi się na zwolnienie dyscyplinarne.
Związki zawodowe stoją ponad prawem logiki – otóż instytucje, w których egzystują, są firmami jak każda inna, ze strukturami… a nie, wróć, to nie ta bajka. To darmozjady, relikwie starego systemu, w którym nikt nie dbał o jakość, kulturę i rentowność. ZUS, US, PKP, LOT, Kopalnie, Szpitale… wszystkie te ogromne przedsiębiorstwa są zarządzane w zły sposób, ludzie zatrudnieni na posadach państwowych pracują gorzej (kto próbował załatwić coś w US albo ZUS ten wie…), nikt nie dba o ich wizerunek jak to ma miejsce w prywatnych firmach, a jednak mimo strat, ogromnych strat, są sztucznie utrzymywane przy życiu.
Mechanika jest prosta: w pierwszej kolejności trzeba utrzymać miejsca pracy…, bo inaczej w przypadku bankructwa dziesiątki tysięcy Polaków wyląduje na bezrobociu, a to zła statystyka przecież. Drugim ogniwem chroniącym ten system przed zatonięciem jest przekonanie, że bez tych firm gospodarka krajowa się zapadnie. Podobnie myślano o mleczarstwie i masarstwie, a mimo to półki sklepowe uginają się od wędlin i serów. Rządzący na siłę chcą zapomnieć, że w gospodarce wolnorynkowej nie ma czegoś takiego jak „próżnia” – boją się za to prywaty, czyli prywatnej służby zdrowia, prywatnych kopalni (rentownych), prywatnych kolei i usług pocztowych.
W ten sposób zatacza się błędne koło: nierentowne firmy, które przez fatalne zarządzanie, wygórowane płace osobom z zarządu, roztrwanianie pieniędzy na fikcyjne przetargi albo lipne usługi wciąż funkcjonują, co daje ich pracownikom poczucie bezkarności. Dlatego pozwalają sobie na niepracowanie poprzez strajk i wymuszanie od swoich przełożonych (premiera – w tym przypadku) podwyżki czy dodatkowych urlopów. Biorą tak naprawdę nasze pieniądze i jest im z tym dobrze. Liczne patologie powstałe w ten sposób stanowią jedynie naturalną konsekwencję funkcjonowania tych firm. Niestety, Polak potrafi i sytuacja zaczyna przenosić się na grunt prywatny, i choć strajków nie ma pewne rzeczy rujnują gospodarkę.
Jako że prawo musi być równe dla wszystkich, tako z budżetówce i w prywatnym sektorze urlopy są identyczne. Ba!, są identyczne (prawie) i dla kobiet i mężczyzn, a że rząd nie dba o funkcjonowanie swoich firm, i rozdaje ustawy o urlopach bez konsekwencji, firmy prywatne zaczynają odczuwać ten ciężar, zwłaszcza małe.
Jako doskonałą sytuację traktowania prywatnej firmy jak państwowej przytoczę przedsiębiorstwo znajomej, która prowadziła je od dwudziestu lat i zawsze świetnie prosperowało. Zatrudniała nowe pokolenie kobiet, w młodym wieku – cztery osoby. Niefortunnie, wszystkie zaszły w ciąże w tym samym czasie, i od razu dochodziły swoich praw, włączając w to zwolnienie L4, które lekarz (państwowy) wypisał lekką ręką. W ciągu miesiąca znajoma straciła wszystkich pracowników, a zatrudnienie nowych w ogóle nie wchodziło w rachubę, gdyż przeszkolenie ich i wprowadzenie do firmy stanowiło przeszkodę nie do pokonania, a jakby tego było mało, generowało to dodatkowe koszty związane z urlopami ciężarnych. Daję sobie rękę uciąć, że gdyby którakolwiek z tych pań prowadziła własną działalność, dzień przed porodem byłaby w pracy i pilnowała firmy. Żeby było jasne – nie jestem przeciwko kobietom, ani ciążom, ale każdy wykorzystuje swoje przywileje na ile to możliwe. Owe przywileje rozdaje rząd – nie ludzie doświadczeni w pracy, w prowadzeniu firm, tylko związki… państwowe.
Tymczasem coraz więcej miejsc pracy tworzy się właśnie w sektorze publicznym, jakby rząd chciał ratować statystyki bezrobocia, co z kolei jeszcze bardziej rujnuje budżet państwa, a przy okazji rozleniwia obywateli, bo w budżetówce nadal panuje przekonanie, że czy się stoi czy się leży, średnia krajowa się należy.
Napisałem to z powodu górników – którzy muszą być górnikami, bo ojciec był górnikiem i dziadek też. Nie zmienią oni swoich kwalifikacji, nie będą się rozwijać, nikt górnictwa nie uratuje, bo prywatne firmy z zagranicy (prywatne!) są lepiej zarządzane i bardziej rentowne, dlatego oferują tańszy węgiel. Oni domagają się „nielikwidowania miejsca pracy”. Dziwne to roszczenie, gdyż firma w której pracuję (prywatna!), bankrutuje i nie mam komu zakazać jej likwidacji. Czas wybrać się na państwowo posadę… tylko znajomości brak.